Mówią, że jesteś tym, co jesz. Ostatnio więc jestem PIZZĄ i mowa tutaj całkiem szczerze. 15 września to był ten moment, ta godzina W, kiedy zaczyna się życie "PO OBRONIE" — po obronie to ja zdobędę świat, tak samo jak po sesji zimowej, letniej, znowu zimowej i znowu letniej.
Ostatnie trzy lata to był czas mierzony semestrami i "od... do...". Nie wiem (znowu), dokąd ten czas uciekł. Pamiętam, gdy szłam do liceum i chwilę później już je ukończyłam. Pamiętam, gdy szłam na studia i pamiętam tę paskudną salę, gdzie mieliśmy spotkanie organizacyjne, a dzisiaj miałam obronę pracy licencjackiej z filologii szwedzkiej. I wiecie co? Chociaż nie wiem, gdzie ten czas uciekł, to
cieszę się chrobliwie, że udało mu się uciec i że skończyłam te studia.
Ostatni rok to była męka (i wiem, że męką nie był on tylko dla mnie, ale dla innych koleżanek — również) i cieszę się, że w końcu zamknęłam ten jeden rozdział i mogę iść w kolejny. Czy idę na magisterkę z filologii szwedzkiej? Nie (a przynajmniej nie teraz, może za jakiś czas, gdy "odsapnę" od filologii jakiejkolwiek). Ostatnie miesiące na tym blogu znowu zaświeciły pustką, ale oto jestem,
PO OBRONIE LICENCJATU Z FILOLOGII SZWEDZKIEJ, z poczuciem spokoju i ulgi, że dotarłam tu i że te ostatnie trzy lata są już za mną (i z zamkniętymi rejestracjami na studia magisterskie, co w tym momencie uważam nawet za zbawienie).
Dla mnie męka z pisaniem pracy licencjackiej się zakończyła, ale przecież za pasem nowy rok akademicki, wybór seminarium licencjackiego... i zmagań nowych trzecioroczniaków. Popełniłam kilka błędów, może to przez nie wylądowałam z obroną we wrześniu zamiast na przełomie czerwca/lipca, ale grunt, że jednak z nią wylądowałam.